Ruszałam zatem w każdy wolny jedyny od pracy dzień - niedzielę.
Nie sama:)
Dość sympatyczne i zaskakująco miłe było to, że po 58 godzinnym tygodniu tyrania znajdywali się chętni by pod górę iść ze mną.
hmm z drugiej strony- alternatywą dla wyjść z Ikona'travel było piwko i tv w barakowej celi..(budowa i kamp oddalone były od najbliższej aglomeracji o jakieś dobre 40 km).
Początkowo (marzec - połowa maja) śnieg i szybki zmierzch skutecznie stopowały nas i próby osiągniecia wierzchołka konczyły się niepowodzeniem..
Pierwszy raz na szczycie udało się stanąć końcem maja.
Masfiorden był łaskaw wpuścić.
Zachęceni wróciliśmy tam jeszcze kilka razy potem.
Wygładzone i sprasowane skały ...przykuwały wzrok stanowiac ciekawe unaocznienie tego o czym kiedyś tam słyszało się o zlodowaceniach na lekcjach geografii...
..a latem wypuszczać zacześlimy się coraz śmielej i dalej. Góry tam, choć nie wysokie - niewiele ponad tysiąc m.n.p.m - zbobywać trzeba było od tego własnie poziomu morza, co dawało rzadką w górach w ogóle okazję do satysfakcji, że jak się staje na nich, to po pokonaniu tylu dokładnie metrów w pionie co mierzą w istocie.
Fiordy, fiordy... mają swój niezaprzeczalny urok. Dzikość taką jąkąś...
OdpowiedzUsuńsurowość i niedostepność mają w sobie..miałam wrażenie, patrząc na nie, że brak miejsca na rozłożenie rąk i wzięcia głebokiego oddechu..:)
OdpowiedzUsuń