czwartek, 25 listopada 2010

Norwegia, gdzie..szczyty


Gro czasu w tej Norwegii, nie pomylmy, przeharowałam jak dzik na budowie. Cóż, nie darowała bym przecież, widok mając z rusztowań na osnieżone szczyty, by ku nim nie ruszyć.
Ruszałam zatem w każdy wolny jedyny od pracy dzień - niedzielę.
Nie sama:)
Dość sympatyczne i zaskakująco miłe było to, że po 58 godzinnym tygodniu tyrania znajdywali się chętni by pod górę iść ze mną.
hmm z drugiej strony- alternatywą dla wyjść z Ikona'travel było piwko i tv w barakowej celi..(budowa i kamp oddalone były od najbliższej aglomeracji o jakieś dobre 40 km).
Początkowo (marzec - połowa maja) śnieg i szybki zmierzch skutecznie stopowały nas i próby osiągniecia wierzchołka konczyły się niepowodzeniem..



Pierwszy raz na szczycie udało się stanąć końcem maja.
Masfiorden był łaskaw wpuścić.
Zachęceni wróciliśmy tam jeszcze kilka razy potem.
Wygładzone i sprasowane skały ...przykuwały wzrok stanowiac ciekawe unaocznienie tego o czym kiedyś tam słyszało się o zlodowaceniach na lekcjach geografii...







..a latem wypuszczać zacześlimy się coraz śmielej i dalej. Góry tam, choć nie wysokie - niewiele ponad tysiąc m.n.p.m - zbobywać trzeba było od tego własnie poziomu morza, co dawało rzadką w górach w ogóle okazję do satysfakcji, że jak się staje na nich, to po pokonaniu tylu dokładnie metrów w pionie co mierzą w istocie.



2 komentarze:

  1. Fiordy, fiordy... mają swój niezaprzeczalny urok. Dzikość taką jąkąś...

    OdpowiedzUsuń
  2. surowość i niedostepność mają w sobie..miałam wrażenie, patrząc na nie, że brak miejsca na rozłożenie rąk i wzięcia głebokiego oddechu..:)

    OdpowiedzUsuń